Nathalie Feisthauer, perfumiarka z powołania

O Nathalie warto wiedzieć, że w 1983 rozpoczęła naukę w Roure jako pierwsza praktykantka w historii bez tradycji rodzinnej, co niegdyś stanowiło warunek konieczny. Ambitna, wytrwała, z jasno określonym celem, szybko udowodniła światu, że korzenie w branży nie determinują talentu i szansę warto dać każdemu. Dziś, po ponad 30 latach pracy dla gigantów: Givaudan i Symrise, z kilkudziesięcioma kompozycjami w portfolio, tworzy na własny rachunek, w założonym przez siebie i dla siebie laboratorium LAB Scent, jako w pełni niezależna Maître Parfumeur.

 

Jak daleko sięga twoja pamięć olfaktoryczna?

Pamiętam, jak mama spacerowała po ogrodzie i ciągnął się za nią woal perfum — Arpege Lanvin. Pamiętam też, że jako dziecko próbowałam robić wywary, rozgniatając kwiaty geranium i zalewając je wodą, aby uzyskać coś na kształt perfum.

 

Gdybyś była zapachem, byłabyś…

Zdecydowanie Opium od Yves Saint Laurent. Te perfumy dosłownie odmieniły moje życie, wskazując i utwierdzając w powołaniu. Nadal ich używam i nadal uważam, że to arcydzieło.

 

Co poza nimi? Po jakie zapachy sięgasz prywatnie?

Są cztery opcje: coś, nad czym obecnie pracuję; coś, co właśnie pojawiło na rynku, żeby być na bieżąco i móc wyrobić sobie opinię; nic; niech to wybrzmi jeszcze raz — Opium, oczywiście.

 

Potrafisz „wyłączyć” nos?

Nie… Ale coraz mniej drażnią mnie nieprzyjemne zapachy, nie zwracam na nie uwagi albo myślę o nich szerzej — w końcu perfumiarstwo polega na przekształcaniu dziwnych składników w coś pięknego. Na przykład same aldehydy są, umówmy się, dość trudne do pokochania, ale to one sprawiają, że Chanel N°5 pachnie wspaniale.

 

Co najbardziej lubisz w byciu perfumiarką?

Wypracowaną niezależność i to, że robię „zapachy, które mają sens” (w tłumaczeniu gubimy znaczącą grę słów: „scents that make sense” — przyp. red.). Poza tym praca z ludźmi z całego świata, niezależnie od tego, czy są to klienci, czy dyrektorzy artystyczni, jest czymś wyjątkowym. To zawsze spotkanie z wieloma różnymi perspektywami i pomysłami, czerpię z tego garściami.

 

…i co najmniej?

Część mojej pracy, która może wydawać się najmniej interesująca, to wszelkie regulacje, ale trzeba pamiętać, że identyfikowalność i bezpieczeństwo konsumentów są nie mniej ważne niż sam „sok”.

 

Jak pracujesz? Masz rutynę czy z każdym zapachem jest inaczej?

Nowy projekt zaczynam od dialogu — wysłuchuję próśb klienta i w odpowiedzi podsuwam propozycje, przedstawiam mój punkt widzenia, inspiracje i skojarzenia. Badam grunt. W ten sposób tworzę coś wyjątkowego i niepowtarzalnego dla każdej osoby.
Co do samego mieszania, zaobserwowałam u siebie tendencję do „uszczuplania” formuł, aby były bardziej precyzyjne.

 

Który z Twoich zapachów był największym wyzwaniem?

Nie myślę tak o tworzeniu. Staram się odnajdywać piękno w każdym zleceniu, nawet jeśli z początku jest trudno.

 

Dzieło życia jeszcze przed Tobą czy już za?

Staram się przekuwać każdą współpracę w wyjątkową historię, nie faworyzuję. Klienci mnie karmią, a ja w zamian oferuję im swoje umiejętności — dochodzi do wymiany i to na niej się skupiam. Istota mojej pracy tkwi w procesie, w rozmowie, a nie w rankingach.

 

Czy są zapachy, które mimo postępu technologii wciąż lepiej pachną w naturze niż w laboratoryjnej fiolce?

Bzy, zdecydowanie. Rok w rok zachwyca mnie ich rozkwit. Zresztą nie tylko zapach, wszystkie okoliczności odgrywają tu ważną rolę — początek wiosny symbolizujący odrodzenie, cała ta otoczka to czysta magia.

 

Z którymi składnikami lubisz pracować najbardziej, a z którymi najmniej?

Nie ma znaczenia, czy lubię dany składnik, czy nie — najważniejsze jest to, czy wiem, jak go używać, jak umiejętnie korzystać z całej palety.

 

I na koniec krótko: to czy to. Piżma czy odcienie zieleni?

To i to.

 

Kwiaty czy żywice?

To i to.

 

Cytrusy czy nuty drzewne?

Cóż, jeśli mam być szczera, znów — to i to.

 

Autor: Paulina Puchalska

Zdjęcia: Materiały prasowe

PODZIEL SIĘ